W tamtych czasach nie było w tych stronach ani pociągów, ani autobusów, ludzie
wędrowali od wsi do wsi, od miasta do miasta piechotą, bogaci na koniach albo w
karetach. Strony te przemierzał niejeden domokrążny kupiec ze
skrzynką na plecach, a także niejeden rzeźnik z woreczkiem na pieniądze i z psem. Pewnego dnia taki właśnie rzeźnik zjawił się przed
nocą u karczmarza. Poprosił o wieczerzę dla siebie, a także
dla psa. Po wieczerzy dał się zaprowadzić na spanie. Psa kazał przywiązać
na zewnątrz na sznurze, żeby się nie włóczył po wsi. Następnego dnia rano pies jakoś wyswobodził się ze sznura i wałęsając
się po drodze od czasu do czasu wył. Karczmarz zdziwił się, w jaki sposób kundel wydostał się z uwięzi, zaczął go
odganiać, rzucać w niego kamieniami, potem próbował czymś go do siebie przywabić, ale pies nie dawał się złapać. Za wiele z psem cudować nie mógł, bo kręcili się
ludzie, zresztą musiał wracać do
karczmy. Ludzie zorientowali się jednak, że z tym psem nie jest tak, jak być
powinno. Poznali go - zawsze chodził ze
swoim panem, kiedy ten odwiedzał gospodarzy kupując
świnie.
-
Gdzie rzeźnik? - zaczęli pytać. - Pies przy karczmie lata to tu, to tam, wyje, a jego pana nie ma. Gdzie
może być?
Najpierw tak do siebie szeptali,
a potem zaczęli gadać głośno,
sąsiad do sąsiada.
W Ostrowitem był żandarm. Akurat tego dnia –
wysoki, na szkapie, przy szabli, w
pikelhaubie – jechał przez Dąbrówkę do
Opalenia, gdzie właśnie budowano most na Wiśle. Był spostrzegawczy, miał bystre oczy, dziwne zachowanie
psa zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się przy karczmie, żeby zapytać karczmarza, co słychać. Spytał też o psa i jego
pana, bo pies był mu znany. Karczmarz się trochę speszył. Żandarm to
widział i zaczął pytać dalej.
Uspokojony wyjaśnieniami karczmarza już
wskoczył na konia, by jechać swoją drogą, ale właśnie w tym momencie pies znowu
zaczął przeraźliwie wyć i doskakiwać
do płotu, jakby chciał się dostać do ogrodu. Akurat do płotu zbliżyli się
chłopcy, którzy
też psa znali. Jeden ź nich, odważniejszy od innych, podbiegł do żandarma i powiedział, że
pies już od rana w tym miejscu skacze i wyje. Żandarm na
powrót zsiadł z konia. Wszedł do karczmy i zmusił karczmarza,
aby wpuścił psa do ogrodu. Karczmarz, chcąc nie chcąc, musiał to zrobić. Pies w ogrodzie skoczył na kupę chrustu świeżo
narzuconą przy szczycie budynku i zaczął ją rozdrapywać
łapami. To już wszystkim podpadło.
-
Co tam jest? - zapytał karczmarza żandarm.
- Tam jest dół,
w którym wczoraj zakopałem zdechłe prosięta. Kundel
pewno głodny, więc grzebie za mięsem – odpowiedział
chytrze ten łobuz.
Pies dalej grzebał, a przy tym jakoś dziwnie,
lękliwie spoglądał na ludzi. Najbardziej na żandarma, jakby wiedział, że to właśnie on może mu pomóc.
Żandarm
kazał odrzucić chrust. Karczmarz nie chciał tego zrobić. Skoczyło więc dwóch wyrostków i wkrótce chrust był odrzucony.
Teraz zobaczyli niedawno kopaną ziemię,
- Tam są te „zdechłe
chore prosiaki. Dajcie pokój, możecie się zarazić –
powiedział karczmarz do młodych, którzy już brali się do
odkopywania.
Jednakże żandarm kazał im kopać. Pies teraz zajadlej pomagał pazurami i
pyskiem. Kiedy parę razy odrzucili łopatą ziemię,
zahaczyli o odzienie trupa. Karczmarz wówczas w nogi. Młodzi
za nim. Wnet go mieli. Zresztą żandarm ryknął:
- Stój, bo strzelę!
Pies tymczasem lizał skronie zabitego pana. Już nie wył,
tylko skamlał. Siadł i skrzyżował
łapy, patrząc na Judzi, jakby chciał pana bronić. Dopiero gdy przyjechała z
Opalenia żona zabitego i go pogłaskała, wstał i ze spuszczonym ogonem poszedł
za wozem, na którym więziono zwłoki do wsi.
Karczma zaczęła przechodzić z rąk do rąk żaden
z jej nabywców nie miał już licznej klienteli. Po latach nabył ją za tanie
pieniądze Maciej Tramowski, wielki Polak i gorliwy katolik. Popierali go
członkowie Towarzystwa Ludowego, którym dawał salę na różne zebrania. Teraz
karczma znowu wrzała życiem, roiło się w niej od ludzi młodych i starszych. To
się nie podobało Niemcom, a najbardziej karczmarzom z Kolonii Ostrowickiej.
Właśnie w tym czasie rząd pruski zaczął
nękać polskich kupców, więc do Tramowskiego coraz to zajeżdżał żandarm,
aby węszyć za tym czy tamtym. Szukał polskich książek i pism, czepiał się paragrafów,
dopatrywał jakichś nieporządków. Ale Tramowski się trzymał, żandarm nie mógł znaleźć niczego, co by dawało
podstawę do zamknięcia karczmy. Odjeżdżał ze spuszczoną głową.
Aż kiedyś przypomniał sobie
opowieść o tym wiernym psie. Zaczął wertować stare protokoły i, proszę, znalazł
notatkę o dole wykopanym przy szczycie budynku. Zaraz wskoczył na szkapę i do
Tramowskiego. Tu zanim wszedł do karczmy, najpierw obejrzał całą zagrodę, ogród,
szczyt domu. Ucieszony tym, co dostrzegł przywołał do siebie karczmarza i
poprosił go do ogrodu. Tam, rozkraczywszy nogi, wskazał ścianę szczytową i
wycisnął przez zęby:
-
Wej! Rysa. Szczyt grozi zawaleniem. My, Niemcy, dbamy o ludzi, o waszych klientów
także. Karczma musi być od jutra zamknięta.
Tramowski prosił, tłumaczył, że szczyt jest mocny,
że tak jest od lat – maleńka ryska. Zalepi ją zaprawą murarską i nikt jej
nawet nie dostrzeże. Nie ma mowy o jakimś niebezpieczeństwie. Jednak żandarm
jakby tego nie słyszał. Wypisał nakaz zamknięcia karczmy i koniec.
Niemieccy karczmarze zacierali ręce, a Tramowski czekał na inne, lepsze czasy.
Niemieccy karczmarze zacierali ręce, a Tramowski czekał na inne, lepsze czasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz